Miałem rację. Po kilkunastu sekundach rozległo się pukanie
do drzwi.
- Remus, możesz zejść na
dół? – spytała Andromeda.
Otworzyłem stając przed
teściową.
- Dlaczego pozwoliłaś jej
wstać? – zapytałem, zanim zdążyłem pomyśleć.
- Ja… Wiesz, jaka ona jest.
Martwiła się o ciebie. Stwierdziła, że skoro leżała tyle czasu…
- Nie powinna była wstawać…
Zresztą sam jej to powiem.
Schodząc po schodach już
wiedziałem, że robię błąd. Nie powinienem się nawet zbliżać do Dory, gdy byłem
zły. Ale nie mogłem już zawrócić.
Dora siedziała na rozłożonej kanapie przykryta do pasa.
- Remus, co cię ugryzło? –
zapytała.
- Dlaczego wstałaś? –
zignorowałem jej pytanie.
- Martwiłam się o ciebie.
Nie mogłam się doczekać twojego powrotu.
- Mogłaś poprosić Andromedę,
a nie samej sterczeć w drzwiach. Mówię nie tylko o zdrowiu dziecka. Gdyby na
ulicy był jakiś śmierciożerca…
- To mało prawdopodobne. –
odpowiedziała.
Te trzy słowa sprawiły, że
moja złość wzrosła. Powinienem był wtedy odejść.
- Nie w tych czasach. Wysłuchałem
dzisiaj litanii zaginionych i zamordowanych. Zrobię wszystko, żeby twojego
nazwiska Lee nie musiał wymieniać.
- Rozumiem. Więcej tego nie
zrobię. Ale ja nie o to pytałam. Co cię ugryzło przed domem?
Bałem się tego pytania.
- A nie miałem racji?
Zastanów się. Gdyby oni wiedzieli…
- Wiedzą.
- Tylko członkowie Zakonu.
Nikt więcej.
- Co to ma za znaczenie? –
spytała.
Zdębiałem. Po półtorej roku
moich tłumaczeń przed ślubem i siedmiu miesiącach małżeństwa ona nadal tego nie
widziała?
- Co to ma za znaczenie? Co
to ma za znaczenie?! Nie wmówisz mi, że wszyscy z szeroko otwartymi ramionami
przyjmują wilkołaka.
- Nie, ale…
- Jestem wilkołakiem od
ponad trzydziestu dwóch lat. Wiem, jakie to życie.
- Remus, nie chciałam…
- Wiem.
Opadłem na fotel i ukryłem
twarz w dłoniach. Ze wszystkich sił starałem się uspokoić. Byle tylko nie
wybuchnąć przy Dorze. Nie mogłem pozwolić na to, żeby wszystkie moje nerwy z
ostatnich miesięcy znalazły ujście w awanturze z Dorą.
- Przepraszam. – szepnąłem.
– Strasznie cię przepraszam.
Bałem się końca wojny. To
dziwne, ale bałem się końca wojny. Przed wojną moja sytuacja była jasna – nie
podpadać ministerstwu i nikogo nie skrzywdzić. Od początku wojny ukrywam się i
robię wszystko, żeby ochronić moją rodzinę. Trudne, ale jasne. Ale po wojnie?
Wszystko zależy od tego, kto wygra. Jeżeli wygramy w najgorszym razie będzie
tak, jak wcześniej. Może być lepiej, szczególnie jeżeli ministrem magii
rzeczywiście zostanie Kingsley. A jeżeli przegramy? Miałem wrogów. Sputnik,
Greyback. Mogłem sam stanąć im naprzeciw, ale nie mogłem pozwolić, żeby
którykolwiek z nich zbliżył się do Dory albo dzieci.
- Remus, o co chodzi? –
spytała cicho Dora.
Usiadłem obok niej i
przytuliłem się do niej.
- Nie uwierzysz mi. –
szepnąłem. – Nie uwierzysz.
Powiedziałem jej o
wszystkim. O wszystkich moich obawach i niepokojach. A Dora tylko słuchała.
Tuliła mnie i pozwalała mówić.
Gdy się uspokoiłem, poczułem
wielką ulgę. Nie spodziewałem się, że ramiona Dory przyniosą mi taką ulgę.
- Dziękuję. – szepnąłem.
W odpowiedzi Dora pocałowała
mnie w czoło.
- Potrzeba ci czegoś? –
zapytałem.
- Może wody.
- Zaraz ci przyniosę. –
obiecałem.
Wstałem z kanapy i poszedłem
do kuchni. Wziąłem dzbanek z wodą, ale pomyślałem o czymś innym. Sięgnąłem do
szafki i wyjąłem z niej kakao. Po wsypaniu do kubka trzech łyżeczek, wlałem
letnie mleko.
- To ci się spodoba. –
poinformowałem Dorę, podając jej kubek.
- Kakao. – ucieszyła się. –
Skąd wiedziałeś, że mam na nie ochotę?
- Skarbie, zbyt długo cię
znam. – odpowiedziałem, uśmiechając się.
Ona też się uśmiechnęła.
Uniosła kubek do ust i upiła kilka łyków. Gdy odsunęła kubek, miała wąsy z
mleka. Oblizała się.
- Masz rację. Nie powinnam
była wstawać. Przepraszam.
- Nie przepraszaj. Przecież
ja zareagowałbym tak samo. Nie miałem prawa się na ciebie unosić.
- To nic. Każdy może się
zdenerwować.
Nachyliłem się i pocałowałem
ją. Chciałem zakończyć tą rozmowę, bo skończyłoby się tym, że oboje bralibyśmy
na siebie winę.
- Chcesz trochę? – spytała,
podnosząc kubek z kakałem.
- Nie, dziękuję. Pij na
zdrowie. Jeżeli będziesz chciała jeszcze, to powiedz. – rozejrzałem się. –
Gdzie jest Scott?
- U mamy w pokoju.
Dora znowu uniosła kubek i
wypiła resztę znajdującego się w nim napoju. Parzyłem na nią z zachwytem. Nie
zniósłbym, gdyby coś jej się stało. Głównie dlatego byłem na siebie zły.
Wiedziałem, że nie wolno jej się denerwować, a sam to prowokowałem.
- Czemu tak na mnie
patrzysz? – zagadnęła, odstawiając kubek na stolik.
- Kocham cię –
odpowiedziałem.
W tym momencie do salonu
weszła Andromeda. Trzymała w ramionach Scotta.
- Cieszę się, że się
pogodziliście. – stwierdziła oschle.
- Nie kłóciliśmy się. –
odparła Dora.
- Z mojego punktu widzenia
wyglądało to inaczej. Ale nieważne. Najważniejsze, że już wszystko w porządku.
W takim razie mogę zająć się kolacją.
Odłożyła Scotta do wózka i
poszła do kuchni.
Wymieniliśmy z Dorą
spojrzenia. Czyli wracamy do starego systemu. Andromeda znów mnie nie lubi.
- Masz może jakieś informacje
o Louisie i Hestii? – zapytała Dora. -
Nie miałam z nimi kontaktu od powrotu z Marsylii.
- Z tego co wiem, mieszkają
teraz w Glasgow. Pewnie nie na długo. Jeżeli sytuacja będzie się tak rozwijać,
my też będziemy musieli znaleźć jakąś kryjówkę.
- Przecież ja nie mogę się
przenieść.
- Wiem. Ale możemy nie mieć
wyboru. – powiedziałem. – To dla naszego bezpieczeństwa. Przede wszystkim
twojego i dzieci.
- A ty? Remus, przecież już
ci mówiłam: nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
Rozległo się pukanie do
okna. Spojrzałem w tamtą stronę. Na parapecie siedział puszczyk.
- Ja też sobie tego nie
wyobrażam. – zapewniłem ją.
Wstałem z kanapy i wpuściłem
sowę. Odpiąłem list od jej łapki.
- To od Louisa. –
poinformowałem Dorę.
- O wilku mowa a wilk tuż. –
mruknęła.
Spojrzałem za okno. Coś
mignęło między drzewami. Normalnie nie zwróciłbym na to uwagi, ale ten ruch był
zbyt charakterystyczny.
- Akurat wilka masz pod
ręką. – stwierdziłem.
- Remus…
- Tylko nie przepraszaj. –
zaznaczyłem. – Doro, trochę luzu, trzeba znać się na żartach.
Otworzyłem kopertę i wyjąłem
z niej list. Szybko przeleciałem wzrokiem po tekście.
- Louis prosi, żebym do
niego przyjechał. Chce coś mi pokazać.
- Pojedziesz, prawda?
- To tylko godzina, najwyżej
dwie. Wrócę na noc. – obiecałem.
- Trzymam cię za słowo.
Pocałowałem ją.
- Uważaj na siebie. –
poprosiła.
- Jak zawsze.
Szybko założyłem buty i
zarzuciłem na siebie kurtkę.
- Gdzie się wybierasz? –
zapytała Andromeda.
- Do Louisa. Przysłał mi
list.
- Mało ci włóczenia się?
- Niedługo wrócę. –
zapewniłem teściową.
Wyszedłem z domu, zamykając
za sobą drzwi. Najpierw pobiegłem do lasu. Cały czas męczyło mnie to mignięcie
między drzewami. Miałem nadzieję, że to było tylko przywidzenie.
Dokładnie obejrzałem ziemię
i drzewa w odległości pięćdziesięciu metrów od bariery zaklęć ochronnych.
Ułatwił mi to śnieg, który spadł rankiem. Nie znalazłem żadnych podejrzanych
śladów.
Uspokojony teleportowałem
się Glasgow, niedaleko kamienicy, w której Lou i Hestia wynajmowali mieszkanie.
- Kto tam? – zapytał Louis,
gdy zapukałem do drzwi mieszkania.
- Remus John Lupin nazywany
Lunatykiem lub Romulusem, zależy kogo spytać. Lou, znamy się od ponad piętnastu
lat. Mam ci przypominać, jak zamknąłeś mnie w tej ruderze, gdy zbyt dobrze szło
mi w pokera?
- Nie musisz. –
odpowiedział, otwierając drzwi. – Dobrze cię widzieć.
- Ciebie też.
Wszedłem do mieszkania.
Małe, przytulne i z widokiem na park. Louis i Hestia mieli ogromne szczęście,
że udało im się znaleźć takie mieszkanko w tak krótkim czasie.
- Ładnie tu macie. –
powiedziałem po przywitaniu z Hestią.
- Dziękujemy. Bardzo się
staraliśmy. – odparła Hestia.
- Widać. A po co mnie
ściągnęliście? Wiecie, jak musiałem się namęczyć, zanim Tonks pozwoliła mi
wyjść?
- Wcale jej się nie dziwię.
– stwierdził Louis. – Jest zbyt niebezpiecznie. A ściągnąłem cię, bo chciałem ci
pogratulować występu.
- Daj spokój. Przecież to
nie był pierwszy raz.
- Pierwszy raz, odkąd jesteś
ojcem. To dużo zmienia.
- Zgadzam się. Odkąd
narodzin Scotta, nie przespałem całkowicie żadnej nocy.
- Domyślam się. Mam jeszcze jedną
sprawę. – powiedział Louis. – Chcesz może jeszcze jednego psa?
- Żartujesz sobie? –
zdziwiłem.
- Nie. Wczoraj przyplątała
się do nas kundelka. – wyjaśniła Hestia. – Rano byłam z nią u mugolskiego weterynarza,
który stwierdził, że ma osiem miesięcy. Tylko nie możemy jej zatrzymać.
A ja mam już dwa psy. Hestia
tego nie powiedziała, ale niewypowiedziane słowa zawisły w pokoju.
- To nie jest takie proste.
Mam w domu noworodka i kobietę w ciąży. Wprowadzenie kolejnego psa byłoby zbyt
ryzykowne. Spytajcie Syriusza. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko.
- Remus, zastanów się…
- Nie. Tu chodzi o zdrowie
mojej żony i dziecka. Nie podejmę takiego ryzyka. Gdybyście mnie poprosili za
pół roku nie miałbym nic przeciwko. Ale nie teraz.
- Rozumiem. – powiedział
Louis. – Ale zastanów się jeszcze. Spytaj Tonks, co ona na to.
Już miałem go spytać, czy ma
mnie za pantoflarza, ale zrezygnowałem. Nie było sensu. Prawdopodobnie nie
potwierdziłby ze zwykłej uprzejmości i pewnie nie miałby racji. Jestem w stanie
zrobić dla Dory absolutnie wszystko i nie interesowało mnie, czy ktoś uważa
mnie za pantoflarza. Liczyła się tylko Dora.
Trochę nie rozumiem...
OdpowiedzUsuńOkej, bardzo fajnie, że Dora i Remus się pogodzili. Bardzo tego chciałam i wgl nie powinni się kłócić o takie bzdury. Szkoda, że Andromeda znowu nie toleruje Remusa. Po tym ile ostatnio razem przeżyli, powinna spojrzeć na niego pod nieco innym kątem. Ale...
Naprawdę nie rozumiem o co chodzi z tym psem. Przecież jest wojna i każdy list, każda wiadomość może zwiastować najgorsze, a oni znaleźli psa... Nadal nie rozumem...
Super blog!!!!!SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!DUŻO WENY!!!!POWODZENIA W NAUCE!!!!!
OdpowiedzUsuń