6 marca 2015

Rozdział 59 – „3200 gram, 54 centymetry”

         Następne godziny były dla mnie prawdziwa katorgą. Z nerwów przechodziłem chyba kilkanaście kilometrów, przemierzając drogę od jednej ściany od drugiej.
Najgorsze były nerwy. Nie wiedziałem, co dzieje się z Dorą i doprowadzało mnie to szaleństwa. Miałem wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę. Nie było żadnego znaku, że poród się zbliża. To powinno być widoczne, a nie ot tak – pstryk i rodzi się dziecko.
Moje zdenerwowanie dodatkowo pogłębiał fakt, że zabranie Dory do szpitala było większym ryzykiem, niż poród w domu. Więc jeżeli coś pójdzie nie tak, będzie prawdziwy problem. Śmierciożercy na pewno czaili się w świętym Mungu, a z uwagi na moją chorobę i fakt, że dziecko mogło odziedziczyć pewne moje… niekoniecznie ludzkie cechy zabranie Dory do mugolskiego szpitala rodziło zagrożenie bardzo niewygodnych pytań. To mnie przerastało.
- Remus, nie chodź tak – westchnął Gary, po jakichś dwóch-trzech godzinach. – Zaraz mnie po prostu szlak trafi.
- Niech trafia – odparłem. – Jak ci przeszkadza, idź do kuchni. Nie mogę usiedzieć.
- To może ognistej na uspokojenie? – zaproponował Edgar.
- Nie.
Nie chciałem pić. Szczególnie tego, co proponował mi kuzyn. Nie chciałem zobaczyć swojego dziecka po raz pierwszy, będąc po wpływem alkoholu.
Odwróciłem się na pięcie i ponownie przemierzyłem pokój. Kątem oka zobaczyłem zdenerwowanie Gery’ego i Edgara. Na szczęście Andromeda zabrała Scotta, Briana i Nicky. Ja nie pomyślałem o tym, żeby zająć czymś dzieci.
         Było już ciemno, gdy usłyszałem, jak na piętrze otwierają się drzwi. Błyskawicznie pobiegłem do schodów i znalazłem się na piętrze. U szczytu schodów niemal zderzyłem się z Rebecką.
- Już po wszystkim – poinformowała mnie. – Możesz do niej wejść.
Minęła mnie bez słowa, zanim zdążyłem zadać najbardziej interesujące mnie pytanie.
Zawahałem się pod drzwiami naszej sypialni. Nie byłem pewny, czy chcę wejść do środka. W końcu cicho zapukałem.
- Proszę – odpowiedział mi słaby, ale przepełniony szczęściem głos.
Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. W sypialni pachniało zaklęciami przeciwbakteryjnymi. Jak w szpitalu. Dora siedziała na naszym łóżku, opierając się o ścianę. Trzymała w ramionach małe zawiniątko.
- Chodź bliżej – zachęciła mnie Dora, uśmiechając się szerzej.
Miałem nogi jak z waty, ale udało mi się dojść do łóżka. Usiadłem obok Dory.
- Mam dla ciebie dobrą i złą wiadomość – poinformowała mnie Dora.
Poczułem, jak zamiera mi serce, a krew odpływa z twarzy. Tego się bałem. Tej jednej wiadomości.
- Remus, spokojnie – powiedziała szybko Dora, widząc, jak pobladłem. – Dobra wiadomość jest taka, że nasze maleństwo jest zupełnie zdrowe. Reb zrobiła wszystkie możliwe testy i żaden nie wykrył choroby.
Kamień spadł mi z serca. To było najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem od wielu lat.
- A zła wiadomość? – spytałem.
- Nie miałeś racji.
- W jakim sensie?
- Chciałabym ci przedstawić twojego syna – powiedziała, uśmiechając się niewinnie.
Syn. Nie mogłem w to uwierzyć. Miałem syna. Zdrowego syna. Nie chodziło o to, że cały czas mówiłem o córce. To nie miało znaczenia. Po prostu nie mogłem sobie wyobrazić siebie jako ojca. Ze Scottem sprawa wyglądała inaczej. Nie było tego strachu o dziedziczenie choroby, skoro Scott nie był moim biologicznym synem.
Drzwi otworzyły się i do sypialni weszła Andromeda. Zatrzymała się w progu, spoglądając na córkę.
- Masz wnuka – powiedziała radośnie Dora. – Jest zdrowy.
- Całe szczęście. Jak będzie miał na imię?
- Jeszcze nie wiemy – odpowiedziała Dora.
- W sumie to mam pewien pomysł. Tylko nie wiem, czy Dora się zgodzi – stwierdziłem, spoglądając na żonę.
- Jaki? – zainteresowała się Dora.
- Theodor.
Andromeda zakryła usta dłonią, a w jej oczach pojawiły się łzy.
Przypomniałem sobie to, co powiedział mi Ted, przed odejściem. Powiedział, że Dora nie mogła trafić lepiej. Chciałem być godzien zaufania Teda.
Dora schyliła głowę i spojrzała na nasze dziecko. Pogłaskała synka po główce, a jego włosy zmieniły kolor czarnego na ciemnobrązowy.
- On jest… - głos mi się załamał.
- Tak. Gdy się urodził miał jasnobrązowe włosy. Jak twoje. Po kilku minutach zmieniły kolor na czarny – poinformowała mnie Dora. – Ted. Idealnie. A drugie po tacie.
- Theodor Remus Lupin – mruknęła Andromeda. – Ted. Teddy.
- Nie do końca o to mi chodziło… - zacząłem, ale uciszyły mnie spojrzenia obu kobiet.
Nie miałem z nimi szans. Miałem pewne obawy co do tego, żeby mały nosił moje imię. Już sam fakt, że jestem jego ojcem mógł być dla niego niebezpieczny. Powróciły do mnie nerwy, które miałem, gdy tylko dowiedziałem się o ciąży Dory. Jak będzie żyło dziecko, którego ojciec jest wilkołakiem? Wiedziałem, że to wszystko zależy od tego, kto wygra wojnę i od tego, jakie poglądy będzie miał przyszły Minister Magii. Jednak po kilku sekundach nerwy zniknęły. Zagłuszyła je radość. Dopiero teraz, widząc mojego syna, w pełni pojąłem szczęście, które mnie spotkało. Ja, który przez tyle lat byłem pewny, że zakończę życie jako bezdzietny kawaler, miałem przed sobą spełnienie swojego najskrytszego marzenia.
- Chcesz go potrzymać? – z zamyślenia wyrwał mnie głos Dory.
- Słucham? – spytałem.
- Chcesz wziąć na ręce swojego syna? – powtórzyła Dora, podając mi Teddy’ego.
Wyciągnąłem ręce i ostrożnie wziąłem synka od żony. Był taki malutki i delikatny. Kocyk delikatnie opadł i wyraźniej zobaczyłem kępkę włosów na główce synka. Po kilku chwilach otworzył oczy i spojrzał na mnie oczami  koloru morza. Ułożyłem Teda na lewym ramieniu i pogłaskałem go po czole, nosku, policzkach.
- Jest do ciebie podobny – stwierdziłem.
- Wprost przeciwnie. Jest podobny do ciebie – odparła Dora.
- Ile waży? – zapytałem, nie chcąc wdawać się teraz w sprzeczki z żoną. Zbyt dobrze wiedziałem, jak będzie to wyglądać – ja zostanę przy swoim zdaniu, a ona przy swoim.
- 3200 gramów, 54 centymetry. Reb stwierdziła, że idealnie mieści się w normie.  
Uśmiechnąłem się, ponownie przesuwając palcami po twarzy synka.
- Trzeba wszystkich poinformować – stwierdziłem, oddając Teda Dorze.
- Wszystkich czyli kogo? – zainteresowała się Dora.
-Syriusz, Kris, Billa, Fleur, Louisa, Kingsley’a…
- Nawet nie próbuj! Masz mi się nie włóczyć.
- Doro…
- Masz góra cztery godziny. Jak nie wrócisz, będę się martwić. A tego chyba nie chcesz – powiedziała filuternie.
Nachyliłem się i pocałowałem ją w czoło.
- Będę o czasie – obiecałem.
         Wybiegłem z domu, rzucając w biegu zaklęcie Lignum. Żadnych zakłóceń. Zaraz za ostatnimi zaklęciami ochronnymi teleportowałem się w okolice Muszelki.
         Przebiegłem przez zaklęcia ochronne i zapukałem do drzwi.
- Kto tam? – odpowiedział mi głos Billa.
- To ja, Remus John Lupin! – krzyknął, starając przekrzyczeć hulający wiatr. – Jestem wilkołakiem, mężem Nimfadory Tonks, a ty, Strażniku Tajemnicy Muszelki, podałeś mi ten adres i powiedziałeś, że mogę się tu zjawić w razie nagłego wypadku!
Drzwi się otworzyły. Niemal wpadłem do środka potykając się o próg. Rozejrzałem się po pokoju, z zaskoczeniem widząc najbardziej poszukiwanych czarodziei w Wielkiej Brytanii – Harry, Ron i Hermiona siedzieli przy stole jak gdyby nigdy nic. Ale to nie było w taj chwili ważne.
- To chłopiec! – krzyknąłem. – Daliśmy mu na imię Ted, po ojcu Dory!
- Co? – wrzasnęła Hermiona. – Tonks… Tonks urodziła?
- Tak. Ślicznego chłopca.
- Gratulacje! – pisnęły Hermiona i Fleur.
Bill poklepał mnie po plecach i wyszedł z pokoju. Sądząc po dźwięku jego kroków, udał się do piwnicy.
- Kurczę, dziecko! – usłyszałem szept Rona.
Utkwiłem wzrok w Harry’m, który do tej pory się nie odzywał i wyraźnie unikał mojego spojrzenia. Obszedłem stół i uściskałem go.
- Dziękuję – powiedziałem. – Dziękuję za to, że przemówiłeś mi do rozsądku.
- Ja… Nie ma za co. Ale przyznaję ci rację. Były momenty, w których faktycznie potrzebowaliśmy twojej rady i pomocy.
- Sprawiłbym wam więcej problemów niż pomógł – stwierdziłem.
- Nie… - zaczął Harry, ale nie dałem mu dojść do słowa.
- Nie próbuj zaprzeczać. Co byście zrobili ze mną w czasie pełni?
Widziałem, że Harry niezbyt wiedział, co mi odpowiedzieć. Na szczęście uchroniło go od tego wejście Billa. Okazało się, że gospodarz poszedł po butelkę wina.
- Remusie, wznieś toast – poprosiła Fleur. – Za Teddy’ego.
- Nie mogę zostać dłużej, muszę wracać – odparłem, wbrew swoim słowom, biorąc od Billa puchar w winem. – Dziękuję ci, Bill. Dziękuję.
Poczekałem, aż wszyscy wezmą puchary.
- Za Teda Remusa Lupina! – powiedziałem, czując, kolejną falę szczęścia i dumy.
Wypiłem wino do dna. Wiedziałem, że będę tego żałował. Wiedziałem, że Dora nie będzie zachwycona tym, że wypiłem, ale chyba mi wybaczy toast za zdrowie naszego syna,
- Jaki on wygląda? – zapytała Fleur.
- Ja uważam, że jest podobny do Dory, a Dora, że do mnie. Włosów wcale nie ma za dużo. Jak się urodził, były jasnobrązowe, ale przysięgam, że niedługo potem zrobiły się czarne, a potem ciemnobrązowe. Andromeda mówi, że Tonks też włosy zaczęły zmieniać się w dniu, w którym się urodziła – wypiłem kolejny puchar. – Och, no dobrze, jeszcze tylko jeden – dodałem, gdy Bill ponownie podszedł do mnie z butelką.
Wypiłem ostatni kielich.
- Nie… nie… Naprawdę muszę już iść – powiedział, gdy Bill otworzył kolejną butelkę. – Do widzenia, do wiedzenia… za parę dni postaram się przynieść trochę zdjęć – spojrzałem na Harry’ego, Rona i Hermionę – Wszyscy tak się ucieszą, gdy im powiem, że się z wami widziałem.

Uściskałem kobiety, a mężczyznom uścisnąłem ręce na pożegnanie. Owinąłem się płaszczem i wyszedłem z Muszelki. Opuściłem strefę ochronną i teleportowałem się w okolice domy Syriusza. Pal licho bezpieczeństwo. Musiałem mu powiedzieć.

5 komentarzy:

  1. Swietny rozdział, aż łeska poleciała :) Mam pytanie i jednoczęśnie prośbe; zabijesz ich? Błagam nie!
    Czekam na odpowieć
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak w zasadzie to wystarczy, że zajrzysz do Kryształowej Kuli, żeby dostać odpowiedź. Są tam już wszystkie tytuły rozdziałów. Ale bez obaw. Nie mam zamiaru ich zabijać.
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. CUDO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!Szkoda że przerwałaś w tym momencie:("Pal licho bezpieczeństwo" Od kiedy Remus nie dba o bezpieczeństwo?Nie mogłam doczekać tego rozdziału.Jeden z moich ulubionych.Nie mogę doczekać się następnego rozdziału.
    Fiona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Weź pod uwagę, że dopiero co urodził u się syn. W takiej chwili nie myśli się o wojnie

      Usuń
  3. Komentuję! Ze spóźnieniem, ale zawsze!
    Czy tylko mi się wydaje, że tekst jest strasznie zbity? Ale to nic...
    Czekałam na ten rozdział, czekałam na Teda. Ale czemu go jest tak mało? :c Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że ja na miejscu Lupina spędziłabym więcej czasu z synem, a nie od razu do kolegów. Dużo z książki, ale rozumiem... to zawsze sprawia, że rozdział jest mniej nasz. Jednak zawsze musi pojawić się jakiś fragment książki, chyba, że kompletnie odbiegamy od kanonu.
    Ale mniejsza... TOAST ZA TEDDY'EGO REMUSA LUPINA!

    OdpowiedzUsuń