Dotarcie
do chatki Hagrida zajęło nam niecałe dwadzieścia minut.
-
Co teraz, profesorze? – zapytał Oliver.
-
Po pierwsze skończ z tym „profesorem” – powiedziałem. –
Młodsi od ciebie mówią mi po imieniu. To samo tyczy się was
wszystkich. Potem może nie być czasu na takie rzeczy.
-
Jasne. Więc co teraz?
Zamyśliłem
się na chwilę. Rozejrzałem się po otaczającym nas terenie.
-
Ustawcie w okolicy. W grupach po dwie-trzy osoby. Macie być z
zasięgu wzroku innych. Gdyby coś się działo to dajcie znać mnie
albo Louisowi. I jeszcze… Nie dajcie się zabić.
-
Wzajemnie – odpowiedział Oliver.
Poczekałem,
aż uczniowie rozejdą się na stanowiska.
-
Remus, oni się boją – zauważył Lou. – Zgłosili się, ale się
boją.
-
A ty nie? – zapytałem.
Nie
czekając na jego odpowiedź, podszedłem do drzwi domu Hagrida.
Pomyślałem
o tylu wspaniałych chwilach, które spędziłem w tej chacie. Wśród
natłoku najęć zawsze znajdywałem tam ciszę, spokój, herbatkę i
niejadalne ciasteczka. Oraz rozmówcę, przed którym niczego nie
musiałem ukrywać.
Moją
uwagę odwrócił łomot. Odwróciłem się akurat w momencie, w
którym promień zaklęcia odbił się od tarczę, która otaczała
zamek.
-
Zaczęło się – wyszeptałem, zaciskając mocniej dłoń na
różdżce.
Po
chwili usłyszałem krzyk Katie Bell. Pobiegłem w tamtym kierunku.
Stała razem z dwiema dziewczynami. Jeżeli dobrze pamiętałem,
nazywały się Flora i Stella. Wszystkie trzy dziewczyny celowały
różdżkami w las.
-
Tam ktoś jest! – powiedziała Flora.
„Nie
da się ukryć” pomyślałem, ale nie powiedziałem tego. Były
wystarczająco zdenerwowane.
Po
chwili z lasu wyłonił się Hagrid z psem u nogi. Za nim szedł
olbrzym.
-
Zaczęło się już? – zapytał.
-
Hagridzie, masz pojęcie, jak nas przestraszyłeś?
-
Oj… Przepraszam. Pomożemy.
Z
ciężkim sercem odesłałem ich do Kingsley’a. Co poradzić?
Bezpieczniej czułem się, wiedząc, że obok mnie stoi olbrzym.
Pięć
minut później o tarczę Hogwartu rozbiły się setki grotów
zaklęć. Tarcza zatrzeszczała, jęknęła i zaczęła pękać.
-
Przygotujcie się! – krzyknąłem.
-
Tak jest! – odpowiedziało mi kilka osób. Reszta chyba była zbyt
przerażona.
Na
pierwsze śmierciożercę, którego zobaczyłem, rzuciłem
Petrificusa. Zwalił się bez żadnego dźwięku. Przesunąłem się
na sam skraj lasu, szukając schronienia od zaklęć. Zza drzewa
mogłem bez większego problemu atakować, a trafienie mnie, mogło
przysporzyć problemów.
-
Kogo moje oczy widzą? – usłyszałem za sobą znajomy, mrożący
krew w żyłach głos.
Odwróciłem
się. Niemal w tej samej chwili poczułem nóż na gardle.
-
Zabijesz mnie teraz? – zapytałem, patrząc Sputnikowi w oczy.
-
Nie. To by było zbyt proste. Obserwowałem cię, wiesz? Kiedy tylko
miałem czas. Widziałem twoją żonę, jak chodziła z rosnącym
brzuchem. Widziałem, gdy przywoziłeś dziecko szwagierki ze
szpitala. Widziałem, jak łaziłeś po domu, gdy twoja żona
rodziła. Mogłem cię zabić w każdej chwili. Wiesz, czemu tego nie
zrobiłem? Bo chciałem, żebyś najpierw zyskał jak najwięcej.
Żebym mógł potem ci to odebrać. Bratanków, kuzyna, teściową,
dzieci, żonę… Nieraz myślałem, jaka ona jest. Jest piękna,
ponętna, cholernie pociągająca… Jak ty się powstrzymywałeś
przez te wszystkie miesiące? Ja ledwo byłem w stanie wysiedzieć, a
przecież nie czułem jej zapachu. Ale teraz to się skończyło. Nie
zabiję cię tylko dlatego, żebyś mógł patrzeć, jak rozchylam
nogi twojej żony i biorę od niej, co mi się podoba. Żebyś mógł
widzieć, jak jest mi w niej dobrze. Będzie moja.
Oderwał
nóż od mojej szyi i zniknął tak nagle, jak się pojawił.
Stałem
w miejscu, oddychając ciężko. Nie mogłem uwierzyć w jego słowa.
Musiał kłamać. Przecież zawsze sprawdzałem okolice domu.
Musiałbym znaleźć chociaż jego ślad. Ale te myśli niemal
natychmiast zagłuszyło coś innego. Dora… Musiałem ją chronić.
Musiałem zabić tego bydlaka, tę bestię, zanim się do niej
zbliży. Do niej i do naszych dzieci.
Wypatrywałem
Sputnika wśród coraz mocniej napierających śmierciożerców.
Nigdzie go nie było. Atakowałem, broniłem się, robiłem uniki.
Nie widziałem przeciwnika, dopóki nie wycelowałem w niego różdżką.
Szukałem tylko jednej osoby.
Po
kilku minutach zwarłem się w pojedynku z Dołohowem. Nie widziałem
go od poprzedniej bitwy w Hogwarcie.
-
Jak zdrówko? – zapytał złośliwie. – Podobno Bella próbowała
z tobą porozmawiać, ale ty nie byłeś zbyt towarzyski.
-
Bella rozmawia dość specyficznie – odpowiedziałem, uchylając
się przed czerwonym promieniem zaklęcia. Niemal od razu posłałem
w stronę Dołohowa Drętwotę, którą bez trudu odbił.
Wykorzystałem
tą chwilę, żeby posłać w jego stronę Petrificusa. Nie zdążył
go odbić i padł sztywny na ziemię. Od razu zająłem się kolejnym
śmierciożercą.
Mimo
świetnych umiejętności członków mojej grupy, było nas zbyt
mało. W ciągu następnych kilkunastu minut śmierciożercy
odepchnęli nas od granicy Zakazanego Lasu.
Broniliśmy
się już w mniej więcej w połowie odległości między Zakazanym
Lasem a szklarniami, gdy przybiegł do nas posłaniec od Kingsley’a.
Ze zdziwieniem zobaczyłem Dorę.
-
Co tu robisz? – warknąłem, łapiąc ją za nadgarstek.
-
Kingsley kazał wam wycofać się do zamku – powiedziała. –
Trzeba się przegrupować.
-
Co tu robisz? – powtórzyłem pytanie. Czułem narastającą złość.
-
Nie mogłam siedzieć w domu. Też jestem w Zakonie. Też chcę
walczyć o lepsze jutro. A teraz puść mnie, bo muszę jeszcze
przekazać wiadomość Arturowi.
Rozprostowałem
palce. Dora pocałowała mnie w policzek i pobiegła w stronę
jeziora.
Odprowadziłem
ją wzrokiem, dopóki nie zasłonił jej jakiś śmierciożerca.
-
Wracamy do zamku! – krzyknąłem. – Cofamy się!
Wycofywaliśmy
się, cały czas trzymając różdżki w pogotowiu. Odbijaliśmy
każde zaklęcie. Widziałem, że sam Oliver położył w ciągu
odwrotu siedmiu śmierciożerców.
Wpadliśmy
do zamku, przepuszczeni przez grupę Kingsley’a.
-
Tonks wróciła? – spytałem, Kigngsley’a, gdy mijałem go w
wejściu.
-
Nie widziałem jej. Może weszła przez główne wejście. Wchodź do
środka i idź do Wielkiej Sali. Jak najszybciej.
Wszedłem
za swoją grupą do zamku. Na korytarzach był widać ślady walki,
która przecież jeszcze nie wdarła się do środka. Część okien
była wybita przez zaklęcia, tynk odpadał ze ścian w miejscach, w
których rozbiły się o nie groty zaklęć. Na podłodze leżało
szkło.
Przebiegliśmy
przez zamkowe korytarze. W pewnym momencie poczułem zapach, który
sprawił, że zamarło mi serce. Jak on dostał się do zamku?
-
Remus? – zapytał Louis.
-
Idź z nimi do Wielkiej Sali. Muszę coś sprawdzić.
Zmierzył
mnie czujnym wzrokiem i pobiegł za resztą absolwentów Hogwartu.
Wciągnąłem
powietrze i poszedłem za zapachem Sputnika. Kluczył bocznymi,
rzadko uczęszczanymi korytarzami, dzięki czemu jego zapach nie
mieszał się z zapachami uczniów. Za kolejnym zakrętem do zapachu
Sputnika dołączyła słodka woń róży. Na krótką chwilę
zatrzymało mi się serce. Dorwał ją. Nie wiedziałem jak, ale
musiał ją złapać.
Ruszyłem
biegiem, omal nie gubiąc zapachu.
Szybko
dotarłem do ślepego zaułka. Wychyliłem się zza niego,
podświadomie czując, co zobaczę. Widok, który zastałem, był
jeszcze bardziej przerażający, niż się spodziewałem. Dora stała
oparta plecami o ścianę. Jej różdżka leżała pięć metrów od
niej, a na prawym przedramieniu widziałem krwawiące ślady po
pazurach. W połowie korytarza stał Sputnik. Pochylał się w
kierunku Dory, szykując się do skoku. Wyglądał, jakby był na
wpół przemieniony. Jego włosy bardziej przypominały sierść,
uszy miał dłuższe niż zazwyczaj, opierające się na podłodze
dłonie miały pazury zamiast paznokci. Byłem pewny, że, gdybym
widział jego twarz, zobaczyłbym kły wysuwające się ze szczęki.
Wydał z siebie głuchy charkot i pochylił się mocniej.
Ruszyłem
nogą i poczułem, jak dotykam czegoś stopą. Spojrzałem w dół.
Zobaczyłem nóż, który kilkadziesiąt minut temu Sputnik
przeciskał do mojego gardła.
-
Czego chcesz? – dobiegł mnie słaby, ale zadziwiająco stanowczy
głos Dory.
-
Ciebie – na wpół powiedział, na wpół warknął Sputnik.
Po
jego odpowiedzi wszystko potoczyło się szybko. Zobaczyłem jak
Sputnik zwija się do skoku, wyciągając ręce w kierunku Dory. Nie
miałem czasu na wyciągnięcie różdżki. Pochyliłem się i
złapałem, leżący obok mojej stopy sztylet. W momencie, w którym
Sputnik wyprostował się, skoczyłem na jego plecy i przyłożyłem
mu nóż do gardła. Zawahałem się na ułamek sekundy, ale potem
przesunąłem nożem po gardle Sputnika. Zamknąłem oczy, czując na
prawej dłoni ciepłą krew. Wypuściłem wciąż drgające ciało i
nóż.
Otworzyłem
oczy.
Sputnik
leżał obok mnie. Z jego przeciętej szyi wciąż wypływała krew,
tworząca rozszerzającą się kałużę. Po kilku chwilach krew
opłynęła nóż.
Nagle
z całą mocą dotarło do mnie to, co się stało. Sputnik nie żył.
I to ja go zabiłem. Zabiłem człowieka. Właściwie wilkołaka, ale
to niczego nie zmieniało. Pozbawiłem kogoś życia.
-
Remus – szepnęła Dora.
Nie
mogłem na nią spojrzeć. Nie mogłem spojrzeć jej w oczy, wiedząc,
co przed chwilą zrobiłem.
Podeszła
do mnie. Po chwili poczułem na ramionach jej dłonie.
-
Remus, wstań – powiedziała. – Wstań, zanim cały usmarujesz
się tą krwią.
Nie
byłem w stanie sam wstać i Dora musiała mi pomóc. Oparłem się o
ścianę.
-
Musiałem – wyszeptałem. – Musiałem. Powiedział, że
obserwował nas przez te wszystkie miesiące. Powiedział, że zabije
Scotta i Teda. Groził, że zrobi ci krzywdę. Mówił, ze cię
zgwałci, a potem zabije. Nie mogłem mu na to pozwolić. Musiałem
go powstrzymać.
Bełkotałem.
Mówiłem cokolwiek, byle się usprawiedliwić. Ale nie miałem
usprawiedliwienia. Zamordowałem. Odebrałem życie. Przez całe
życie robiłem wszystko, żeby do tego nie doszło.
W
tym czasie Dora podniosła swoją różdżkę i usunęła krew w
moich rąk.
-
Remus, przestań – szepnęła Dora. Objęła dłońmi moją twarz,
zmuszając mnie, żebym na nią spojrzał. – Nie musisz mi tego
mówić. Wszystko widziałam. Przecież wiem, co on ci zrobił.
Przysunęła
się bliżej i pocałowała mnie.
-
Nie. Doro, nie – odsunąłem się od niej. – Nie rozumiesz?
Właśnie zabiłem człowieka.
-
Potwora. Kanalię. Mordercę. Psychopatę. W dodatku… Jak mogłabym
mieć ci to za złe, skoro zrobiłeś to broniąc mnie. To moja wina.
Dałam się głupio podejść.
Spojrzałem
na jej rękę.
-
To tylko zadrapanie – powiedziała szybko, widząc moje spojrzenie.
– Wiem, że blizna zostanie, ale nie obchodzi mnie to.
Słuchałem
jej, próbując zatracić się w jej głosie. Potrzebowałem
oderwania się od rzeczywistości.
-
Zbiórka w Wielkiej Sali – przypomniała sobie Dora. – Będą się
o nas martwić.
Kiwnąłem
głową. Spojrzałem jeszcze raz na leżącego w zaułku trupa i
poszedłem za żoną. Musiałem się pozbierać. Przecież mieliśmy
bitwę do wygrania.
Superr;)
OdpowiedzUsuńA może coś więcej? :)
UsuńDłuższe komentarze naprawdę milej się czyta
Jeden z twoich najlepszych rozdziałów! Czytałam z zapartym tchem. Tak coś czułam, że Sputnik się pojawi... Tak jak mówiłam, dłużej i sensowniej skomentuję całą bitwę później.
OdpowiedzUsuńNa ile rozdziałów ją rozbiłaś?
Pozdrawiam i zachęcam do zajrzenia do mnie! :)
Tak samej bitwy to jeszcze dwa rozdziały.
UsuńDziękuję za pochwały. Trochę martwiłam, czy nie włożyłam w usta Sputnika zbyt wulgarnego słownictwa, ale w końcu facet był skończonym draniem. Nie mógł mówić jak poeta.
Rozdział cudny,przepiękny.Mam nadzieję,że niedługo Lupinowie będą żyć bez strachu o własne życie.
OdpowiedzUsuńPS.Sprawdź maila.
Fiona