Nie
zapamiętałem nic z drogi do Wielkiej Sali. Cały czas moje myśli
krążyły wokół tego nieszczęsnego ślepego korytarza.
W
Wielkiej Sali byli już wszyscy obrońcy szkoły. Pani Pomfrey razem
z Colinem i Rebecką opatrywały rannych.
Zaraz
po wejściu do sali, Dora pomogła mi podejść do krzesła, na
którym od razu usiadłem. Pochyliłem się i ukryłem twarz w
dłoniach. Próbowałem za wszelką cenę uspokoić wciąż rwący
się oddech.
-
Co się stało? – zapytał Edgar, podchodząc do nas. Słyszałem w
jego głosie strach. – Remus…
-
Zostaw go – powiedziała Dora. – Jest w szoku. Musi się
uspokoić.
-
A tobie co się stało?
-
To tylko draśnięcie. Oni mają poważniejsze urazy na głowie.
-
Mogę to wyleczyć…
-
Tego nie. Ale dziękuję za dobre chęci.
Przez
jakiś czas nie rozmawiali. A może to ja ich nie słuchałem? Nie
wiem. Myślałem tylko o tym, co zrobiłem. Najgorzej czułem się z
tym, że nie czułem żalu. Nie czułem żalu z powodu tego, że
zabiłem Sputnika. Bałem się tego, co zrobiłem, ale chodziło o
sam fakt. O to że przyłożyłem nóż do czyjegoś gardła i
przeciąłem je. O to że poczułem na rękach krew i sprawiło mi to
przyjemność.
Z
rozmyślań wyrwał mnie odgłos kroków.
-
Wynoś się stąd – usłyszałem ostry głos Edgara.
-
Spadaj – odpowiedziała mu osoba, której najmniej się
spodziewałem.
Podniosłem
głowę i spojrzałem na brata. Niewiele się zmienił. Był blady i
miał podkrążone oczy. Ale to nie było nic dziwnego. W końcu był
ojcem dwóch półrocznych córek.
-
Edgar, puść mnie. Remus, zrozumiałem. Ja… Już jakiś czas temu
chciałem przyjść, ale nie było kiedy. Clara mnie nie puszczała.
Przepraszam. Przepraszam za wszystko co ci powiedziałem. Zachowałem
się jak skończony dupek. Kiedyś byliśmy tak blisko… Clara nie
jest warta straty tego wszystkiego.
-
A ojciec? – spytałem.
-
Nie rozmawiałem z nim od miesięcy. Zupełnie się odciął. Nawet
tutaj go nie ma. Jeszcze raz przepraszam.
Wstałem
i podszedłem do brata. Objąłem go, czując wielką ulgę. Do tej
pory nie zdawałem sobie sprawy, jak brakowało mi brata.
-
Chodź, bratowa – powiedział Jerry, wyciągając ramię w kierunku
Dory.
Dora
uśmiechnęła się i podeszła do nas. Przytuliłem ją.
Obecność
Jerry’ego pomogła mi otrząsnąć się. Postawiła mnie na nogi w
tej pierwszej chwili, kiedy najbardziej tego potrzebowałem.
Rodzinne
pojednanie, przerwał nam przerażający krzyk z drugiej części
sali. Obejrzałem się w tamtą stronę. Zobaczyłem Rebeckę, niemal
wiszącą na Louisie. Zasłaniała dłońmi usta, ale i tak słyszałem
jej krzyk.
-
Przepraszam was – powiedziałem do żony i brata i pobiegłem do
Reb.
Gdy
byłem kilka kroków od niej, zrozumiałem, dlaczego tak krzyczała.
Na podłodze leżał Gary. Blady, z zamkniętymi oczami. Martwy.
Gdy
Rebecka mnie zobaczyła podeszła do mnie i zaczęła płakać w moje
ramię.
-
To nie może być prawda. Nie. Remus, proszę, powiedz, że to
nieprawda. On żyje. On musi żyć.
-
Cicho – szepnąłem.
Podeszła
do nas Dora. Łzy stanęły jej w oczach, gdy rozpoznała Gary’ego.
Od razu odwróciła się i pobiegła do Poppy Pomfrey, jak się
później okazało, po eliksir uspokajający dla Rebecki. Reb wypiła
go od razu i usiadła w kącie sali, płacząc w ramię Edgara.
Niestety
Gary nie był jedyną ofiarą po naszej stronie. Wśród zmarłych
rozpoznałem małego Colina Creevey’a, którego nie powinno tu być.
Był zbyt młody by walczyć. Obok niego leżała Lavender Brown, a
pod drugiej stronie Ernest Macmillan.
Innych
zmarłych nie znałem. Niektórych kojarzyłem z twarzy, z zebrań
Zakonu. Innych w ogóle nie znałem. Pewnie przyłączyli się do
Zakonu, kiedy byłem na misji.
Podszedłem
do opatrującego Olivera Wooda Colina.
-
Masz jakieś opatrunki na wydaniu?
-
Jasne. Weź z mojej torby, co ci potrzebne.
Mając
jego zgodę ze spokojem wziąłem dwie gazy, bandaż i eliksir
odkażający. Następnie poszedłem szukać Dory. Znalazłem ją
przy wejściu, jak rozmawiała z Ginny.
-
Nie powinno cię tu być – powiedziałem do młodej panny Weasley.
-
Nie mogłam siedzieć w Pokoju Życzeń – odparła. Zabrzmiało to
bardzo podobnie do tego, co powiedziała mi Dora.
-
Chodź – powiedziałem do żony, łapiąc ją za łokieć.
Poprowadziłem
ją do krzesła i posadziłem ją na nim.
-
O co chodzi? – zapytała.
Przyklęknąłem
obok niej i położyłem jej lewą dłoń na swoim kolanie.
-
Będzie piekło – ostrzegłem.
Odkorkowałem
fiolkę w eliksirem i powoli wylałem go na przedramię Dory.
Zacisnęła zęby, a na jej twarzy pojawił się grymas.
-
Jeszcze tylko chwila – zapewniłem ją.
Kiwnęła
głową. Gdy cały eliksir spłynął po ręce Dory, przykryłem
zadrapania gazą i obwiązałem ją bandażem.
-
Blizny zostanę – powiedziałem
-
To nic. Naprawdę. Dziękuję za…
Zamilkła
w pół słowa.
-
Co się stało? – spytałem. To nie było normalne, żeby Dorze
brakowało słów.
Podniosła
prawą dłoń, wskazując przeciwległy koniec sali. Ze zdziwieniem
zobaczyłem tam Dracona Malfoy’a. Rozmawiał z Minerwą wyraźnie
coś jej tłumacząc. Po kilku chwilach nauczycielka transmutacji
skinęła głową i położyła dłoń na ramieniu chłopaka.
-
Co on tu robi? – zapytałem przechodzącego obok Filiusa.
-
Draco? Przeszedł na naszą stronę i poprosił o pomoc. Minerwa
uznała, że możemy jej udzielić. Kingsley stwierdził to samo.
Czyli
jest zgoda Strażnika Tajemnicy Zakonu i pełniącej obowiązki
dyrektora Hogwartu. Lepiej było nie oponować.
-
Nie wierzę, że on jest moim kuzynem – wyszeptała Dora. –
Malfoy’owie, Bellatrix… Nie wiem, czy chcę takiej rodziny.
-
Masz inną – zauważył Filiusz. – Masz Remusa, dwóch synów,
Syriusza, Kristal i matkę.
-
Wiem. I jestem z tego powodu szczęśliwa.
-
Oby tak zostało.
Filius
skinął mi głową na pożegnanie i poszedł porozmawiać z Pomoną
Spout.
-
Zostawiłaś czwórkę dzieci ze swoją matką? – zapytałem.
-
Nie mogłam siedzieć bezczynnie. Nawet nie wierz, jak się o ciebie
martwiłam.
-
Podejrzewam, że tak jak ja o ciebie, odkąd się dowiedziałem, że
jesteś w Hogwarcie. Nie wierz, co czułem, gdy przy wejściu do
zamku Kingsley powiedział mi, że cię nie widział. A potem… -
głos odmówił mi posłuszeństwa.
-
Przepraszam – szepnęła. – Przepraszam, ale, proszę, spróbuj
mnie zrozumieć.
-
Rozumiem. To tak samo twoja wojna jak i moja.
-
Otóż to. Ja też martwię się o Scotta i Teda. Właśnie ze
względu na nich tu jestem. Chcę ich chronić. I nie zostawiłabym
ich, gdyby coś im groziło. Wszyscy śmierciożercy są tutaj.
Zresztą nawet gdyby tak nie było, są zaklęcia ochronne, no i mama
naprawdę umie zadbać o siebie i dzieci.
Spojrzałem
w jej błękitne oczy. Widziałem w nich wiele rzeczy: strach,
zaniepokojenie, miłość…Cały czas patrząc w jej oczy, uniosłem
jej dłoń do ust i złożyłem pocałunek na kostkach.
-
Hej, gołąbeczki, chodźcie. Chyba coś się dzieje – powiedział
Edgar, podchodząc do nas.
Wszyscy
obecni i zdolni chodzić, przeszli do holu, gdzie zaczęli wyglądać
przez okna. Sytuacja nie wyglądała dobrze. W stronę zamku szła
kolumna śmierciożerców z samym Voldemortem na czele. Obok niego
szedł Hagrid, trzymający w ramionach… Nie. To było niemożliwe.
Na
błoniach kolumna się zatrzymała, a nad terenem przetoczył się
magicznie wzmocniony głos Wielkiego Węża:
-
Harry Potter nie żyje. Został zabity, gdy uciekał, ratując
siebie, podczas gdy wielu z was oddało za niego życie. Niesiemy wam
jego ciało jako dowód na to, że wasz bohater zginął.
Zwyciężyliśmy. Straciliście połowę ludzi. Moi śmierciożercy
przewyższają was liczebnie, a Chłopca, Który Przeżył, już nie
ma. Zakończmy tę wojnę. Każdy, kto postanowi dalej walczyć,
mężczyzna, kobieta czy dziecko, zostanie uśmiercony, podobnie jak
wszyscy członkowie jego rodziny. Wyjdźcie z zamku, padnijcie przede
mną na kolana, a daruję wam życie. Życie zachowają też wasi
rodzice i wasze dzieci, wasi bracia i wasze siostry. Przebaczę
wszystkim i razem zbudujemy nowy świat.
-
Nie powiem, gdzie może wsadzić sobie ten nowy świat i przebaczenie
– warknął stojący obok mnie Syriusz. To była poza. Słyszałem
w jego głosie rozpacz.
Wokół
siebie słyszałem jęki bólu i krzyki. Wołanie Harry’ego.
Nie
potrafiłem o tym myśleć. W mojej głowie tkwiła tylko jedna myśl
– przegraliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz