30 kwietnia 2015

Rozdział 67 – Rany wojny

 Nie zapamiętałem nic z drogi do Wielkiej Sali. Cały czas moje myśli krążyły wokół tego nieszczęsnego ślepego korytarza.
W Wielkiej Sali byli już wszyscy obrońcy szkoły. Pani Pomfrey razem z Colinem i Rebecką opatrywały rannych.
Zaraz po wejściu do sali, Dora pomogła mi podejść do krzesła, na którym od razu usiadłem. Pochyliłem się i ukryłem twarz w dłoniach. Próbowałem za wszelką cenę uspokoić wciąż rwący się oddech.
- Co się stało? – zapytał Edgar, podchodząc do nas. Słyszałem w jego głosie strach. – Remus…
- Zostaw go – powiedziała Dora. – Jest w szoku. Musi się uspokoić.
- A tobie co się stało?
- To tylko draśnięcie. Oni mają poważniejsze urazy na głowie.
- Mogę to wyleczyć…
- Tego nie. Ale dziękuję za dobre chęci.
Przez jakiś czas nie rozmawiali. A może to ja ich nie słuchałem? Nie wiem. Myślałem tylko o tym, co zrobiłem. Najgorzej czułem się z tym, że nie czułem żalu. Nie czułem żalu z powodu tego, że zabiłem Sputnika. Bałem się tego, co zrobiłem, ale chodziło o sam fakt. O to że przyłożyłem nóż do czyjegoś gardła i przeciąłem je. O to że poczułem na rękach krew i sprawiło mi to przyjemność.
Z rozmyślań wyrwał mnie odgłos kroków.
- Wynoś się stąd – usłyszałem ostry głos Edgara.
- Spadaj – odpowiedziała mu osoba, której najmniej się spodziewałem.
Podniosłem głowę i spojrzałem na brata. Niewiele się zmienił. Był blady i miał podkrążone oczy. Ale to nie było nic dziwnego. W końcu był ojcem dwóch półrocznych córek.
- Edgar, puść mnie. Remus, zrozumiałem. Ja… Już jakiś czas temu chciałem przyjść, ale nie było kiedy. Clara mnie nie puszczała. Przepraszam. Przepraszam za wszystko co ci powiedziałem. Zachowałem się jak skończony dupek. Kiedyś byliśmy tak blisko… Clara nie jest warta straty tego wszystkiego.
- A ojciec? – spytałem.
- Nie rozmawiałem z nim od miesięcy. Zupełnie się odciął. Nawet tutaj go nie ma. Jeszcze raz przepraszam.
Wstałem i podszedłem do brata. Objąłem go, czując wielką ulgę. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, jak brakowało mi brata.
- Chodź, bratowa – powiedział Jerry, wyciągając ramię w kierunku Dory.
Dora uśmiechnęła się i podeszła do nas. Przytuliłem ją.
Obecność Jerry’ego pomogła mi otrząsnąć się. Postawiła mnie na nogi w tej pierwszej chwili, kiedy najbardziej tego potrzebowałem.
Rodzinne pojednanie, przerwał nam przerażający krzyk z drugiej części sali. Obejrzałem się w tamtą stronę. Zobaczyłem Rebeckę, niemal wiszącą na Louisie. Zasłaniała dłońmi usta, ale i tak słyszałem jej krzyk.
- Przepraszam was – powiedziałem do żony i brata i pobiegłem do Reb.
Gdy byłem kilka kroków od niej, zrozumiałem, dlaczego tak krzyczała. Na podłodze leżał Gary. Blady, z zamkniętymi oczami. Martwy.
Gdy Rebecka mnie zobaczyła podeszła do mnie i zaczęła płakać w moje ramię.
- To nie może być prawda. Nie. Remus, proszę, powiedz, że to nieprawda. On żyje. On musi żyć.
- Cicho – szepnąłem.
Podeszła do nas Dora. Łzy stanęły jej w oczach, gdy rozpoznała Gary’ego. Od razu odwróciła się i pobiegła do Poppy Pomfrey, jak się później okazało, po eliksir uspokajający dla Rebecki. Reb wypiła go od razu i usiadła w kącie sali, płacząc w ramię Edgara.
Niestety Gary nie był jedyną ofiarą po naszej stronie. Wśród zmarłych rozpoznałem małego Colina Creevey’a, którego nie powinno tu być. Był zbyt młody by walczyć. Obok niego leżała Lavender Brown, a pod drugiej stronie Ernest Macmillan.
Innych zmarłych nie znałem. Niektórych kojarzyłem z twarzy, z zebrań Zakonu. Innych w ogóle nie znałem. Pewnie przyłączyli się do Zakonu, kiedy byłem na misji.
Podszedłem do opatrującego Olivera Wooda Colina.
- Masz jakieś opatrunki na wydaniu?
- Jasne. Weź z mojej torby, co ci potrzebne.
Mając jego zgodę ze spokojem wziąłem dwie gazy, bandaż i eliksir odkażający. Następnie poszedłem szukać Dory. Znalazłem ją przy wejściu, jak rozmawiała z Ginny.
- Nie powinno cię tu być – powiedziałem do młodej panny Weasley.
- Nie mogłam siedzieć w Pokoju Życzeń – odparła. Zabrzmiało to bardzo podobnie do tego, co powiedziała mi Dora.
- Chodź – powiedziałem do żony, łapiąc ją za łokieć.
Poprowadziłem ją do krzesła i posadziłem ją na nim.
- O co chodzi? – zapytała.
Przyklęknąłem obok niej i położyłem jej lewą dłoń na swoim kolanie.
- Będzie piekło – ostrzegłem.
Odkorkowałem fiolkę w eliksirem i powoli wylałem go na przedramię Dory. Zacisnęła zęby, a na jej twarzy pojawił się grymas.
- Jeszcze tylko chwila – zapewniłem ją.
Kiwnęła głową. Gdy cały eliksir spłynął po ręce Dory, przykryłem zadrapania gazą i obwiązałem ją bandażem.
- Blizny zostanę – powiedziałem
- To nic. Naprawdę. Dziękuję za…
Zamilkła w pół słowa.
- Co się stało? – spytałem. To nie było normalne, żeby Dorze brakowało słów.
Podniosła prawą dłoń, wskazując przeciwległy koniec sali. Ze zdziwieniem zobaczyłem tam Dracona Malfoy’a. Rozmawiał z Minerwą wyraźnie coś jej tłumacząc. Po kilku chwilach nauczycielka transmutacji skinęła głową i położyła dłoń na ramieniu chłopaka.
- Co on tu robi? – zapytałem przechodzącego obok Filiusa.
- Draco? Przeszedł na naszą stronę i poprosił o pomoc. Minerwa uznała, że możemy jej udzielić. Kingsley stwierdził to samo.
Czyli jest zgoda Strażnika Tajemnicy Zakonu i pełniącej obowiązki dyrektora Hogwartu. Lepiej było nie oponować.
- Nie wierzę, że on jest moim kuzynem – wyszeptała Dora. – Malfoy’owie, Bellatrix… Nie wiem, czy chcę takiej rodziny.
- Masz inną – zauważył Filiusz. – Masz Remusa, dwóch synów, Syriusza, Kristal i matkę.
- Wiem. I jestem z tego powodu szczęśliwa.
- Oby tak zostało.
Filius skinął mi głową na pożegnanie i poszedł porozmawiać z Pomoną Spout.
- Zostawiłaś czwórkę dzieci ze swoją matką? – zapytałem.
- Nie mogłam siedzieć bezczynnie. Nawet nie wierz, jak się o ciebie martwiłam.
- Podejrzewam, że tak jak ja o ciebie, odkąd się dowiedziałem, że jesteś w Hogwarcie. Nie wierz, co czułem, gdy przy wejściu do zamku Kingsley powiedział mi, że cię nie widział. A potem… - głos odmówił mi posłuszeństwa.
- Przepraszam – szepnęła. – Przepraszam, ale, proszę, spróbuj mnie zrozumieć.
- Rozumiem. To tak samo twoja wojna jak i moja.
- Otóż to. Ja też martwię się o Scotta i Teda. Właśnie ze względu na nich tu jestem. Chcę ich chronić. I nie zostawiłabym ich, gdyby coś im groziło. Wszyscy śmierciożercy są tutaj. Zresztą nawet gdyby tak nie było, są zaklęcia ochronne, no i mama naprawdę umie zadbać o siebie i dzieci.
Spojrzałem w jej błękitne oczy. Widziałem w nich wiele rzeczy: strach, zaniepokojenie, miłość…Cały czas patrząc w jej oczy, uniosłem jej dłoń do ust i złożyłem pocałunek na kostkach.
- Hej, gołąbeczki, chodźcie. Chyba coś się dzieje – powiedział Edgar, podchodząc do nas.
Wszyscy obecni i zdolni chodzić, przeszli do holu, gdzie zaczęli wyglądać przez okna. Sytuacja nie wyglądała dobrze. W stronę zamku szła kolumna śmierciożerców z samym Voldemortem na czele. Obok niego szedł Hagrid, trzymający w ramionach… Nie. To było niemożliwe.
Na błoniach kolumna się zatrzymała, a nad terenem przetoczył się magicznie wzmocniony głos Wielkiego Węża:
- Harry Potter nie żyje. Został zabity, gdy uciekał, ratując siebie, podczas gdy wielu z was oddało za niego życie. Niesiemy wam jego ciało jako dowód na to, że wasz bohater zginął. Zwyciężyliśmy. Straciliście połowę ludzi. Moi śmierciożercy przewyższają was liczebnie, a Chłopca, Który Przeżył, już nie ma. Zakończmy tę wojnę. Każdy, kto postanowi dalej walczyć, mężczyzna, kobieta czy dziecko, zostanie uśmiercony, podobnie jak wszyscy członkowie jego rodziny. Wyjdźcie z zamku, padnijcie przede mną na kolana, a daruję wam życie. Życie zachowają też wasi rodzice i wasze dzieci, wasi bracia i wasze siostry. Przebaczę wszystkim i razem zbudujemy nowy świat.
- Nie powiem, gdzie może wsadzić sobie ten nowy świat i przebaczenie – warknął stojący obok mnie Syriusz. To była poza. Słyszałem w jego głosie rozpacz.
Wokół siebie słyszałem jęki bólu i krzyki. Wołanie Harry’ego.

Nie potrafiłem o tym myśleć. W mojej głowie tkwiła tylko jedna myśl – przegraliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz