22 maja 2015

Rozdział 70 – 57 nazwisk

Czułem krew na rękach. W dłoni trzymałem nóż. Przede mną leżał Sputnik. Z jego przeciętej szyi ciekła krew. Cofnąłem się o krok. Sputnik ruszył się, podniósł się.
Stanął przede mną, wbijając we mnie spojrzenie pełne nienawiści.
- To nie koniec – warknął. – Jeszcze cię dorwę. Ciebie i tę twoją sukę.
Rzucił się na mnie, celując pazurami w moją szyję. Nagle zatrzymał się w pół kroku. Odwrócił głowę w prawo. Jego nozdrza rozszerzyły się, gdy zwietrzył zapach.
- Może jednak zacznę od niej… - stwierdził. Odwrócił się i skoczył w kierunku Dory.
Zacisnąłem pięść. Nóż, który w niej trzymałem zniknął. Poczułem też pęta na nogach. Byłem bezbronny. Mogłem tylko patrzyć, jak Sputnik dopada Dory i zatapia w niej pazury…
…obudziłem się. Usiadłem na łóżku, próbując otrząsnąć się ze strachu. Ukryłem twarz w dłoniach. Czułem łzy najpierw pod powiekami, potem spływające po policzkach.
- Remus, co się dzieje? – zapytała zaspana Dora.
Usiadła obok i objęła mnie.
Pokręciłem głową, nie patrząc na żonę. Bałem się na nią spojrzeć, żeby nie zobaczyć krwi na jej ciele.
- To tylko sen – szepnęła. Pocałowała mnie w ramię i przesunęła dłonią po moich plecach. Przesuwała palcami po bliznach sprzed roku. – To nie było naprawdę.
- Wiem – odparłem. – Ale i tak… Nawet po śmierci mnie prześladuje.
- No właśnie. Nie żyje. Nic nie zrobi ani tobie, ani mnie, ani naszym dzieciom – powiedziała. Usiadła mi na kolanach i odsunęła moje dłonie. Spojrzała mi w oczy. – Może cię krzywdzić tylko w twoich snach… Jeżeli mu na to pozwolisz.
- To nie takie proste.
- Wiem. To nigdy nie jest proste. Ale musisz się postawić.
Przesunęła palcem po moim policzku, ocierając łzę.
- Jestem przy tobie – mruknęła, całując mnie.
Oddałem pocałunek. W tej delikatny pocałunek przelałem cały strach i poczucie winy, które czułem.
- Połóż się – nakazała Dora. Wykonałem jej polecenia. Ułożyła się na mnie, kładąc głowę na moim ramieniu. – Spróbuj jeszcze usnąć.
- Nie chcę. Zresztą jest już późno. Trzeba wstać. Chcę porozmawiać z Edgarem. Na pewno już wrócił.
Delikatnie odsunąłem Dorę i, całując żonę, wstałem z łóżka. Dora nie położyła się w poprzek łóżka.
- Wygodnie tak? – zainteresowałem się.
- Całkiem. Poza tym stąd mam lepszy widok – odpowiedziała, patrząc znacząco na moje pośladki.
- Skoro tak twierdzisz – mruknąłem, wyjmując z szafy golf.
Ubrałem się, czując na sobie czujne spojrzenie Dory. Najchętniej wróciłbym do niej, do łóżka, ale musiałem dowiedzieć, się, co z Jerry’m. Edgar mógł mi to powiedzieć.
- Dziękuję – powiedziała w pewnej chwili Dora.
- Za co?
Wstała z łóżka i podeszła do mnie. Błądziłem wzrokiem, po jej nagim ciele. Czułem, jak krew zaczyna szybciej krążyć w moich żyłach.
- A jak myślisz? – odparła pytaniem. – Za prysznic i… To co było później.
Przysunęła się bliżej i pocałowała mnie w szyję.
- Na pewno cię nie bolało? – spytałem.
- Nie. Wręcz przeciwnie.
Pocałowałem ją i wyszedłem z sypialni. Wiedziałem, że, gdybym tego nie zrobił, najpewniej w ogóle nie wyszedłbym z sypialni.
W salonie zastałem Andromedę i Edgara, tulącego się do swoich dzieci.
- Jak się czujesz? – zapytał mnie Edgar.
- Lepiej. O wiele lepiej. Czy… Wiesz, co z Jerry’m?
Oderwał wzrok od córki i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Wiedziałem, co powie, jeszcze zanim się odezwał.
- Co z nim? – spytał.
- Po bitwie znaleziono go ledwo żywego. Colin wziął go na operację, ale nie pozwolił mi czekać na jej koniec – wyjaśniłem, unikając szczegółów. Dzieci nie musiały ich znać.
- Przepraszam. Nic nie wiem. Dopiero od ciebie dowiedziałem się, że coś mu się stało. Gdybym wiedział wcześniej, na pewno próbowałbym kogoś podpytać…
- Nieważne. Pójdę potem do Hogwartu. Sam się czegoś dowiem.
- Poczekaj. Fred i George zapowiedzieli, że dzisiaj o szesnastej nadadzą ostatnią audycję Potterwarty.
Spojrzałem na zegarek. Zostało jeszcze piętnaście minut. Mogłem tyle poczekać.
Na piętrze rozległ się płacz Teddy’ego. Zaraz potem Dora krzyknęła, że sama się nim zajmie. Pewnie doszła do wniosku, że nudzi się, siedząc sama w łóżku.
Dziesięć minut później Dora zeszła na dół ze Scottem na rękach.
- Teddy śpi – powiedziała.
Podała mi Scotta i mocno uściskała Edgara.
- Cieszę się, że wróciłeś cały.
- Właściwie nie całkiem cały. Trochę mnie poturbowali. Ale miło mi, że martwi się o mnie taka piękne bratowa – odpowiedział szarmancko.
- Nie czaruj. Naprawdę się martwiłam. O nas wszystkich.
Puściła Edgara i usiadła obok mnie na kanapie. Objąłem ją ramieniem.
- Czemu Teddy płakał? – zmartwiłem się. Każdy płacz chłopców mnie martwił. Denerwowałem się, że dzieje im się krzywda.
- Scott się obudził i go szturchał. Obaj robią się coraz gorsi.
Wyciągnęła rękę i pogłaskała siedzącego na moich kolanach Scotta po policzku.
- Dobra, gołąbeczki, mamy audycję do wysłuchania – powiedział Edgar.
Podszedł do radia i stuknął w nie różdżką. Coś trzasnęło i sygnał przeskoczył na Potterwartę.
- Witamy w tym szczególnym dniu – rozległ się głos Lee Jordana. – Dzisiejszej nocy Hogwart został zaatakowany przez śmierciożerców pod dowództwem samego Voldemorta. Zakon Feniksa razem z absolwentami Hogwartu oraz uczniami najstarszych klas odparli atak. Ten, który nazywał siebie Lordem Voldemortem zginął z ręki Harry’ego Pottera. Śmierciożercy zostali rozgromieni – część z nich zginęła, część obezwładniona i po bitwie odstawiona przez aurorów do Azkabanu, gdzie będą czekać na procesy. Niestety niektórzy z nich uciekli, ale Zakon Feniksa przy pomocy aurorów ściga ich i na pewno wkrótce zostaną złapani.
- Niestety – wtrącił Fred – również wśród obrońców nie obyło się bez ofiar. Dzięki wsparciu uzdrowicieli udało nam się uniknąć wielu ofiar. Niestety tym, w których trafiło Mordercze Zaklęcie, nie można było pomóc. Dlatego teraz oddajmy cześć ludziom, którzy oddali życie w walce o nasze wspólne bezpieczeństwo.
Nastała chwila ciszy, którą przerwał grobowy głos George’a:
- W bitwie polegli: Colin Creevey lat 16, Amanda Stair lat 23, Gary House lat 36, Suzanne Claire lat 18…
Słuchałem apelu poległych, czując coraz większe zdenerwowanie. Bałem się, że usłyszę nazwisko brata, albo kogoś, kogo znałem, a kogo nie zobaczyłem w Wielkiej Sali.
- …Angelika Horen lat 28 – zakończył kilka minut później George. – Uczcijmy tych pięćdziesięciu siedmiu poległych minutą ciszy.
Cisza zapadła zarówno w Potterwarcie jak i w domu. Czułem niesamowitą ulgę. Wśród poległych było kilkunastu moich byłych uczniów, kilku bliższych lub dalszych znajomych. Gary… Przyjaźniłem się z nim od lat. Ciężko mi było pogodzić się z jego śmiercią. Ale fakt, że George nie wymienił Jerry’ego, sprawił, że spadł mi kamień z serca. Nie mógłbym teraz stracić brata. Nie po tym, jak dopiero co go odzyskałem.
Pięćdziesiąt siedem nazwisk. Pięćdziesiąt siedem osób, które nie wróciły do domu. Pięćdziesiąt siedem osób, których życie przerwało jedno zaklęcie.
- Dziękujemy. Mamy zapewnienie od pełniącej obowiązki dyrektora Hogwartu, profesor Minerwy McGonagall, że szkoła jest już całkowicie bezpieczna, a młodsi uczniowie wrócili już do swoich dormitoriów. Oczywiście rodzice, którzy zechcą odwiedzić lub odebrać swoje dzieci mogą zrobić to w każdej chwili.
- Profesor McGonagall oświadcza również, że w czasie bitwy niepełnoletni uczniowie zostali ewakuowali w bezpieczne miejsce – dodał Fred.
Nagle z radia wydobyły się jakieś trzaski i zapadła cisza.
- To wina sprzętu, czy po ich stronie? – zapytała Dora, marszcząc czoło.
- To u nich- odpowiedział Edgar, oglądając uważnie radio. – Ewidentnie po ich stronie.
Czekaliśmy jeszcze jakąś minutę, czując narastające zdenerwowanie, zanim rozległy się ponowne trzaski.
- Przepraszamy za przerwę – powiedział Lee. Był wyraźnie zdenerwowany, ale zadowolony. – Właśnie dotarły do nas wspaniałe wieści. Otóż dokładnie dziesięć minut temu został wybrany nowy Minister Magii. To stanowisko obejmie Kingsley Shaklebolt…
Dalsze słowa Lee zostały zagłuszone przez okrzyki radości.
Nie mogłem w to uwierzyć. Kingsley? Na pewno był najlepszym człowiekiem na to stanowisko. Jedynym, który naprawdę się nadawał.
Dla mnie fakt, że Kingsley został Ministrem Magii, miał jeszcze jeden, ważny aspekt – mogłem być spokojny o przyszłość.
Gdy Lee, Fred i George pożegnali się ze słuchaczami i podziękowali za walkę oraz obronę przed śmierciożercami, odsunąłem Dorę i wstałem z kanapy.
- Gdzie idziesz? – spytała Dora.
- Do Hogwartu. Muszę dowiedzieć się, co z Jerry’m.
Zarzuciłem na siebie płaszcz, ostatni, bo drugim opatrywałem rany Jerry’ego. Za to nadal miałem pelerynę Draco i chciałem mu ją oddać.

Wyszedłem z domu i zaraz za granicą zaklęć ochronnych teleportowałem się do Hogwartu.

2 komentarze:

  1. Świetny rozdział! Kiedy Lee czytał nazwiska poległych naprawdę bałam się, że uśmierciłaś Jerry'ego i Remus wpadnie w jeszcze większą depresję. Potrafisz grać na uczuciach. Czekam na kolejną notkę i dziś też nadganiam te stare ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj wydaje mi się, że Remus będzie się jeszcze długo katować tym wszystkim. A nie powinien!
    W przeciwieństwie do przedmówczyni, byłam święcie przekonana o tym, że Jerry nie będzie na liście poległych. Tak coś przeczuwałam, że nie taki los mu napisałaś.
    Bardzo podobał mi się ten fragment: "Pięćdziesiąt siedem nazwisk. Pięćdziesiąt siedem osób, które nie wróciły do domu. Pięćdziesiąt siedem osób, których życie przerwało jedno zaklęcie." A zwłaszcza to ostatnie zdanie. Uświadamia jak kruche jest życie nawet czarodzieje i jak łatwo można pozbawić tego życia.
    Mam nadzieję, że w kolejnym rozdziale Jerry i Lupin ostatecznie wyjaśnią wszystko to co ich poróżniło.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń